29 października 2008

na Świętego Szymona, babie lato kona




Wczorajsze imieniny, przypomniały mi o starym powiedzeniu. Mieszkający w mieście tracą te przygody masowej pajęczej emigracji i uroki anielsko fruwających pajęczynowych nici. Ale taka prawda. A wraz z końcem lotów białych nitek, koniec złotej jesieni.
I jesień kojarzy mi się wtedy:
-z nietaktownością;
- z definitywnym końcem lata;

-z parasolem;
-z deszczem;
-z zapachem palonych liści;
-z kałużami;
-z kraczącymi wronami;

-z zimnem (który ma o tyle swoją większą moc straszaka, że kontrastuje z właśnie skończonym latem);
-z nieprzewidywalnością;

-z chandrą;
-z katarem;
-z brakiem światła;

-z szarością;
-z wiatrem...

Skąd takie złe skojarzenia?
Chyba zbyt roszczeniowo podchodzę do pogody i natury.
Wszak w naturze zawsze jest harmonia i wszystko ma swój głęboki sens.
Jesień to pora roku bardzo domowa, wołająca wszystkich domowników do powrotu z gór, plaż jezior, łąk i lasów. Bo na szczęście jest wrzos, są liście wielobarwne, jest zupa dyniowa w garnku, konfitury i nalewki z letnich zbiorów w szafie, grzyby suszące się, korale z jarzębiny, bukiet z liści i kasztany porozrzucane po domu w różnych miejscach. Te elementy pięknej jesieni, które można zatrzymać w domu. Pora roku mająca na celu powrót do ogniska domowego. Tym bardziej, że ma do tego wspaniałe środki.